„Ilu ludzi ratuje jeden prewentysta?” to tytuł artykułu (pierwszego z serii dotyczącej służby kontrolno-rozpozawczej PSP), autorstwa Pawła Rochali, który był opublikowany w Przeglądzie Pożarniczym nr 5/2010. Artykuł ten nie jest dostępny na stronie www.ppoz.pl. Poniżej najsmaczniejsze (w mojej opinii) fragmenty.
Poleca się.
Odcinek I. Ilu ludzi ratuje jeden prewentysta?
Jest w Państwowej Straży Pożarnej formacja zawodowa, która od czasu do czasu wzbudza mniejsze lub większe emocje. Kojarzona jest z czymś budzącym naturalny sprzeciw u każdego człowieka, utrzymującego się z pracy własnych rąk, czyli z absolutną biurokracją. Taką biurokracją jak najbardziej jest, przy tym w rodzaju o najbardziej chyba nielubianym profilu, bo policyjnym. W dodatku wymagania stawiane przed osobami, które mogą w niej służyć, sprawiają wrażenie, że jest jednostką elitarną, co w sposób oczywisty stanowi powód, by jej członków nie lubić. Formacja ta to służba kontrolno-rozpoznawcza.
Mit nieprzydatności
Ilość mitów narosłych wokół służby kontrolno-rozpoznawczej być może nie jest duża, lecz mają one sporą siłę rażenia, ze względu na ich „wysoki stopień prawdopodobieństwa”. Jednocześnie, co jest swoistego rodzaju paradoksem, mity te tworzą i rozprzestrzeniają ludzie, stykający się z kolegami z tej służby co dzień. Stykający się, lecz wiedzący naprawdę niewiele o specyfice ich pracy. Można przy tym odnieść wrażenie, że nie chcący wiedzieć, bo mity są wygodne i łatwe w opowiadaniu. Po prostu nie interesują ich konkrety dotyczące tej służby, bo wiedzą już wszystko, co chcieliby wiedzieć. Reszta ich nie interesuje, bo kto wie, czy nawet przy śladowym wyrażeniu zainteresowania nie przeniesionoby ich za karę właśnie tam?..
Chciałbym się zająć mitem, który jest szczególnie trwały, a dotyczy sprawy chyba najważniejszej: sensu działania takiej służby. Mit objawia się w dwóch formach skrajnych, w których widzę wspólny, bardzo solidny rdzeń niezrozumienia.
Forma pierwsza wynika z niewymierności działań służby kontrolno-rozpoznawczej, jej swoistej nieefektywności w trybie natychmiastowym, co znajduje wyraz w tytule artykułu. Bo jak zmierzyć, ilu ludzi ratuje jeden prewentysta? A jeśli już dałoby się jakoś zmierzyć, to jak to pokazać? W jaki sposób? Przy prostym sposobie myślenia powstaje wątpliwość, czy taki prewentysta w ogóle kogoś ratuje? W służbie ratowniczej można to wykazać w sposób bardzo łatwy, mierzony przy tym w konkretnych liczbach wyniesionych z pożaru dzieci oraz ich matek, ojców, dziadków i babć, albo w liczbie ludzi, którym zatamowano krwotok lub przywrócono oddech po wypadku drogowym. To są najprawdziwsze konkrety, za którymi stoi serdeczna wdzięczność uratowanych, a za tym idzie poczucie naprawdę solidnie wykonanego obowiązku przez ratujących. Wymiar ten jest niezmiernie łatwo dobrze ocenić i pozytywnie się do niego odnieść, co najczęściej wprost przekłada się na nagrody, odznaczenia i awanse. Działania strażaka (i niestrażaka) ze służby kontrolno-rozpoznawczej są trwale wyłączone z takiego systemu ocen. Przecież bez ratownika w miejscu pożaru ktoś by umarł, to oczywiste. Tylko czy choć raz ktoś pomyślał, że umarłby tylko dlatego, że nie odwiedził go żaden prewentysta?
Przekłada się to porównanie na działania szefostwa. Ktoś chodzący na kontrole nie może w żaden sposób udowodnić, że kogoś uratował. Nie dysponuje przekonującymi dowodami w tym zakresie, za to jego działanie biurokraty-czepialskiego, dającego mandaty za „niemanie świateł” i używającego różnych „kruczków” (a my zwykle nie tolerujemy kruczków…), samo w sobie stawia go w podejrzanym świetle w oczach każdego zdrowo myślącego człowieka, a na etosie rycerskim straży robi rysę. Jego szef najchętniej utożsamiałby się z formacją, która jest społecznie pożądana, czyli z ratownikami, niż z kimś urzędowo poważnym, kto zakazuje, nakazuje i stosuje biurokratyczne szykany. Ratując, czyli organizując i wydając w skomplikowanej procedurze przetargowej setki tysięcy euro na kolejny samochód, komendant nikomu się nie naraża, a wręcz przeciwnie – zasługuje sobie na wdzięczność społeczną i urzędową. Kontrolując i egzekwując porządek społeczny w zakresie ochrony przeciwpożarowej, naraża się wszystkim możnym tego świata, a żądań maluczkich i tak nie może zaspokoić, bo nie jest w jego mocy ani ochocie wsadzać do więzienia wszystkich ich znienawidzonych sąsiadów za składowanie pod płotem kilku patyków.
Jest w tym również zewnętrzny aspekt sprawy. Każdy, kogo pożar przypieka, ze łzami wdzięczności wita ratującego go strażaka. W drugą stronę reguła ta nie obowiązuje, gdyż nie znajdzie się nikt, kto by powiedział z własnej i nieprzymuszonej woli:
„Ludzie! Ulitujcie się nade mną! Skontrolujcie mnie i nakażcie mi usunięcie nieprawidłowości, żebym się nie spalił! Błagam!”
Odbicie lustrzane mitu nieprzydatności służby kontrolno-rozpoznawczej ma podobne jak wyżej przedstawionej formie podłoże niechęci do niezrozumiałej, trudnej i pełnej kruczków roboty, a objawia się na – tu aż trudno w to uwierzyć – przekonaniu, że służba ta jednak działa efektywnie! Działa w sensie całkowicie, a jednocześnie niepokojąco niezrozumiałym, na zasadzie jakiejś magii. Siła nieczysta ma polegać na tym, że nie występują pożary, które w „normalnych” warunkach (czyli bez skutecznego zapobiegania) na pewno byłyby, i to w postaciach bardzo spektakularnych. Zatem służba zapobiegawcza działa niekorzystnie dla straży jako takiej, gdyż przez te ustawiczne kontrole ani społeczeństwo, ani reprezentanci narodu nie zdają sobie sprawy, iż pożary katastrofalne wiszą nad nimi na jednym cienkim włosku, niczym królewski miecz nad wesoło ucztującym Damoklesem. Włosek ten prewencja wzmacnia, konserwuje aż czyni go zanadto wytrzymałym, nawet na jedno pokolenie. A jednak włos nie przestaje być włosem. Ludzie rozumiejący to na swój sposób z dużym niepokojem i troską myślą przyszłościowo: „Co stanie się ze służbą ratowniczą, gdy nie będzie wyraźnych (czyli medialnych) pożarów?!” Aby nie być gołosłownym powiem, że istniały poważne projekty polityczne, wychodzące ze struktur strażackich, by działania zapobiegawcze straży pożarnej ograniczyć wyłącznie do sprawdzenia, czy w razie pożaru będzie dojazd do budynku i czy będzie czym gasić. To, czy powstanie pożar, jak będzie się rozwijał wewnątrz budynku i czy możliwa będzie ewakuacja ludzi, niewiele twórców pomysłu obchodziło. Przecież nie to było najważniejsze.
Obydwie formy mitu nieprzydatności marginalizowały, marginalizują i będą marginalizować służbę kontrolno-rozpoznawczą. One nieustannie żyją, tkwią gdzieś w podświadomości. Tak czy inaczej, prewencja jawi się aż nazbyt często jako coś przeszkadzającego z różnych względów. Przeszkadzającego ogólnie. Nie generuje przecież żadnych pochwał urzędowych i prywatnych, a wręcz przeciwnie. Nie przynosi zysków w postaci pozyskiwania funduszy unijnych na sprzęt ratowniczy. Denerwuje potencjalnych darczyńców państwowych i – co gorsza – ich prywatnych przyjaciół. To, że kosztuje niewiele i jest nieliczna, nie poprawia jej wizerunku urzędowego. A przecież prewencja zajmuje się całkiem sporą dziedziną bezpieczeństwa. Politycznie przydaje się ona, gdy trzeba przeprowadzić jakąś spektakularną akcję kontrolną. Te akcje to nawet nie procenty działań kontrolno-rozpoznawczych. Bo istotna jest codzienna działalność służby.
(…)
To ilu ludzi w końcu ratuje jeden prewentysta?
Do odpowiedzi na to pytanie potrzeba odpowiedniego punktu odniesienia. Dotyczy to danych sprzed II wojny światowej, z pożarów starych kamienic, urzędów, dużych sklepów czy innych budynków użyteczności publicznej. O liczbie uratowanych muszą też decydować dane z II połowy XX i nawet z XXI wieku, dotyczące tragicznych pożarów z masowymi ofiarami w ludziach. Uratowani przez prewentystów to ci ludzie, którzy o własnych siłach, bezpiecznie opuścili płonący obiekt. Odpowiedź na tytułowe pytanie brzmi: „Prewentysta ratuje tylu ludzi, ilu zdołało przeżyć pożar budynku, wychodząc z niego drogami komunikacji ogólnej.” Bywa, że jest to nawet kilkaset osób na raz.
Mój ulubiony fragment: „Ludzie! Ulitujcie się nade mną! Skontrolujcie mnie i nakażcie mi usunięcie nieprawidłowości, żebym się nie spalił! Błagam!”
Świetny tekst